Korpus Ochrony Pogranicza

https://kop.ipn.gov.pl/kop/multimed/materialy-audio/relacje-i-wspomnienia/8488,Andrzej-Rychlowski.html
29.03.2024, 16:33

Andrzej Rychłowski

"Okruchy pamięci. Wspomnienia i relacje byłych żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza"

Wydawca: Instytut Historii i Stosunków Międzynarodowych, Uniwersytet Warmińsko-Mazurski, Olsztyn 2015

Lektor: Krzysztof Magierski

Mastering: GMIK Studio Grzegorz Herliczek

 

Andrzej Rychłowski, s. Józefa i Rozalii z d. Rychłowska ur. 26.11.1908 r. Szymborze, we wrześniu 1939 r. 17 Baon KOP „Dawidgródek”

Wspomnienia

SŁUZBA W KOP

W dniu 22.X.1929 powołany zostałem do 8 Dywizjonu Żandarmerii w Toruniu. W dniu 27.XI.29 skierowano mnie do Centrum Wyszkolenia Żandarmerii w Grudziądzu. Szkołę ukończyłem ze stopniem st. szeregowego w dniu 24.06.1930 i przeniesiony zostałem do służby w Plutonie Żandarmerii w Toruniu. Dnia 20.X.30 zostałem mianowany kapralem żandarmerii. Od 03.10.30 – 31.01.31 uczestniczyłem w kursie jazdy konnej 8 pac. Toruń. Dnia 20.03.31 zostałem mianowany nadterminowym w służbie czynnej do 31.03.32. Moi przełożeni chcieli nadal pozostawić mnie w tej służbie. Ponieważ chciałem koniecznie zawrzeć związek małżeński lecz pragmatyka żandarmerii nie pozwalała, doradzono mi abym próbował dostać się do Korpusu Ochrony Pogranicza, co też uczyniłem. Napisałem podanie. Na odpowiedź bardzo długo czekałem.

Ze swojej służby odszedłem dnia 31.03.1932. a na odchodne otrzymałem dyplom za dobrą pracę oraz Odznakę Pamiątkową Żandarmerii. Po odejściu ze służby zawarłem związek małżeński. W grudniu 1933 r. otrzymałem zawiadomienie, że zostałem przyjęty do służby w KOP-ie. Pomógł mi w tym mój były d-ca Plutonu Żandarmerii por. Matczak z Torunia. Otrzymałem przydział do 17 Batalionu KOP-u w Dawidgródku, pow. Stolin gdzie służyłem w stopniu kaprala, a krótko przed wybuchem wojny już w stopniu plutonowego. Nasz batalion składał się z jednej kompanii granicznej w [] darniczach. Z drugiej kompanii granicznej w Chutorach Merlińskich a w 3 kompanii stacjonującej w mieście powiatowym Stolinie jako kompania karabinów maszynowych, i 4 kompania jako orkiestra, służba zmiany i administracja stacjonowała w Dowództwie Batalionu wraz z Posterunkiem Żandarmerii KOP-u w garnizonie Dawidgródek. Ostatnim d-cą Batalionu był mjr Gnoiński, który krótko przed wybuchem wojny został awansowany na podpułkownika. Kwatermistrzem Batalionu był kpt. Wańtowski- z nim pracowałem. Pamiętam jeszcze kaprala Małaszuka Mirosława. Znałem tam dużo ludzi, ale ich nazwisk już nie pamiętam. Przecież to było tak dawno, a ja mam już 88 lat.

Nadmienić muszę, że ten por. żandarmerii Matczak po moim odejściu z Torunia awansowany został kapitanem i przeniesiony do Brygady KOP –u w Łachwie, skąd przeprowadzał kontrole posterunków żandarmerii na całej wschodniej linii.

WOJNA

I-go września 1939 r. Hitler napadł na Polskę. Zaraz po pierwszym września Dowódca 17 Baonu KOP zorganizował Kompanię Ochotniczą, z którą ppłk Gnoiński udał się na zachód w celu obrony Kutna. Do tej Kompanii i ja się zgłosiłem. Wyjechaliśmy samochodami ciężarowymi. W okolicach Warszawy zostaliśmy zatrzymani przez patrol oficerski. Powiedziano nam, że Kutno jest już przez Niemców oblężone i skierowano w kierunku Warszawy pod przewodnictwem innego oficera, którego nie znałem. W Warszawie zatrzymaliśmy się w dzielnicy Wola. Nasz ppłk – d-ca Gnoiński pozostał z resztą oficerów w punkcie naszego zatrzymania i od tej pory już nigdy go nie spotkałem.

Walki w obronie Warszawy prowadziliśmy przez kilka dni, aż do cza- su przybycia obcego oficera. Ten wybrał z nas 6-ciu kopistów, którzy znali dobrze drogi na Polesiu i zabrał nas ze sobą do Warszawy na Pragę. Na miejscu zastaliśmy 2 duże samochody. Powiedziano nam, że jedziemy na Polesie i stanowimy zabezpieczenie tego pierwszego wozu. O zmroku, po otrzymaniu instrukcji i amunicji wyruszyliśmy na wschód. Nie wiedzieliśmy co konwojowaliśmy. Była to tajemnica. W szoferce przedniego wozu siedziało 2-ch oficerów i jeden cywil. Wobec tego, że szosy bombardowano, jechaliśmy polnymi drogami. Tak dojechaliśmy do lasów na południe od Brześcia n/Bugiem. Tam zastaliśmy dużo Wojska Polskiego i nasze zadanie zostało zakończone. Wypłacano nam po 600 zł każdemu jako zasiłek ewakuacyjny i pozwolono nam na pozostanie przy tym wojsku. Tam też dowiedzieliśmy się, że Wojska Radzieckie przekroczyły naszą granicę i zajęły już Łachwę, Łuniniec, Dawidgródek i rozwijają dalszą ofensywę. Bataliony KOP-u wycofują się na zachód celem połączenia się z większymi grupami wojsk. Dowiedziałem się też, że nasz 17 Batalion znajduje się w okolicy miasta Kamień Koszyrski. Jest to środek Polesia. Na naszą prośbę aktualne dowództwo zezwoliło nam na odszukanie naszej formacji, wydając specjalną przepustkę, aby w drodze nie traktowano nas jak dezerterów. Po trudnej drodze odnaleźliśmy dawidgródzki batalion. Dowodził nim podpułkownik już w starszym wieku – rezerwista. Tam też spotkałem kpt. żandarmerii Matczaka z Brygady KOP-u w Łachwie. Wszyscy zajmowali miejsca w stodołach i budynkach gospodarczych małej wioski tuż pod lasem, gdzie ukryto też kilkanaście taborów konnych. Z uzbrojenia było tylko jedno działko nowe, przeciwpancerne, którym dowodził jeden z kaprali. Pozostałe wyposażenie to karabiny i granaty. Do czasu zestrzelenia samolotu przez działko przeciwpancerne byliśmy przez cały czas inwigilowani z bardzo niskiej wysokości. W momencie trafienia samolotu silnik zadymił i padł na ziemię. Dowództwo postanowiło, aby wszyscy schronili się w lesie. Niedługo w ciszy nad lasem nadleciało kilka rosyjskich, małych samolotów i mocno ostrzelało z karabinów maszynowych tereny przez nas zajmowane. Efektem nalotu było tylko kilku lekko rannych. Po zapadnięciu zmroku batalion ruszył w drogę na zachód.

Przeszliśmy miasto Kamień Koszyrski, ominęliśmy wiele miejscowości, przenocowaliśmy w jakimś folwarku i tak doszliśmy lasami pod wieś Szack. W odległości ok. pół kilometra od tej wsi, na skraju lasu, zatrzymaliśmy się na odpoczynek. W miejscu spoczynku doszła do nas wiadomość, że cała wieś Szack jest już zajęta przez armię sowiecką. Znaleźliśmy się w pułapce pomiędzy jeziorami, mając z przodu wroga. Nasz dowódca zarządził odprawę. Powiedział, że nie ma odwrotu – musimy przerwać front radziecki i iść dalej na spotkanie z naszą armią. Zrobił się ruch w lesie. Podzielono naszych kopistów na plutony. Jedni okopywali się na skraju lasu, inni zabezpieczali tabory w lesie, a jeszcze inni utworzyli oddział karabinów maszynowych jednego działka przeciwpancernego: reszta przygotowywała się do natarcia. Nie było nikogo, aby ktoś z oficerów, podoficerów i szeregowców stchórzył tj. ukrywał się, lub uciekał – wszyscy czekali na rozkaz natarcia. Mnie powierzono dowództwo 2-go plutonu natarcia. Jak wyglądał Szack? Droga 1/2km od naszego postoju do wsi przebiegała na wysokiej grobli, po obu stronach zaniżone łąki przyjeziorne, z lewej strony jezioro. Początek wsi już na wywyższeniu, to kościół z cmentarzem. Od kościoła ulica na północ. Po obu stronach drogi gospodarstwa rolne na długiej przestrzeni zapchane nieprzyjacielem. U nas cisza. O zmroku postanowiono zaatakować.

Dowódca zatrzymał chłopca niosącego do domu ziemniaki z pola. Nakazał chłopcu, aby powiedział Sowietom, że na polach, za lasem widział ogromne ilości wojska polskiego. Zrobił się ruch. Zaczęło się ściemniać. Z naszej strony do wsi padło kilka strzałów karabinowych. Odpowiedział na nie nieprzyjaciel. Ze wsi wyjechało sporo czołgów, które przy płocie kościoła kierowały się na drogę, a niżej zjeżdżały na łąkę naprzeciw nas.

Powitało ich nasze jedyne działko przeciwpancerne i karabiny maszynowe. Pierwszy czołg zapalił się. Obsługa wyskakiwała, a nasze karabiny maszynowe ich zlikwidowały. W trakcie walki zlikwidowaliśmy jeszcze 4 czołgi. Pozostałe czołgi Sowieci natychmiast wycofali do wsi. W tym momencie z naszej strony padł rozkaz do ataku. Podnieśliśmy się. Całe 2 plutony pobiegły, kryjąc się za wysoką groblą, aż do placu. Ja dowodziłem na 2-gim. Zadaniem naszym było zapoczątkowanie natarcia od placu z lewej i z prawej strony zabudowań gospodarczych, wzdłuż wsi, a nie środkiem grobli, bo tam był silny ostrzał nieprzyjaciela.

Walka była ciężka. Przy zdobywaniu pierwszego gospodarstwa zabity został sierżant i rannych 3-ch szeregowców. Po zdobyciu pozycji w ciężkich walkach spychaliśmy wroga wzdłuż długiej wsi. Walka trwała całą noc. W celu oświetlenia podpaliliśmy stodołę. Wojska przeciwnika będąc kompletnie zdezorientowane naszym atakiem, swoją, polową artylerią ostrzeliwało nasze poprzednie miejsca postoju, i dalsze drogi leśne, i to tam, gdzie nas już na szczęście nie było. W czasie trwania natarcia inny nasz oddział zajął się przeprowadzaniem naszych taborów konnych przy kościele na zachód. Pod naszym naporem wróg opuścił wioskę, pozostawiając swoich zabitych. Przed walką ustalono, że jeżeli zwyciężymy, to podamy jeden drugiemu hasło „Żaba”, będzie rozkazem opuszczenia pola walki i skierowania się całości wojska na zachód – tak też się stało. Tabor został uratowany.

Wracając już środkiem wioski, na placu przed kościołem, zauważyłem jeszcze wiele koni uwiązanych do płota, a pod nimi leżących na noszach martwych żołnierzy – sowieckich. Była to najprawdopodobniej obsługa transportowa dział armatnich. Naszych rannych zabrały wozy taborowe. Droga była już wolna aż do rzeki Bug.

Działo przynaglało marsz. W obawie, że wkrótce mogą nadlecieć samoloty, stanęliśmy nad rzeką. Na jej drugim brzegu była dość duża wioska. Niestety wyludniona, do której nie prowadził żaden most, nie było również żadnej łódki. Z Szacka słychać było sporadyczne strzały karabinowe. Tak skończyła się bitwa w Szacku. W bitwie dowodził 17-tym Batalionem KOP-u – Dawidgródek ppłk – kopista, w starszym wieku o nieznanym mi nazwisku wraz z kilkoma oficerami. Jeszcze na polu bitwy widziałem, jak niesiono na noszach oficera, nie wiem, czy zabitego, czy też rannego. Mówiono, że to kpt. Wańtowski – kwatermistrz. Nie było czasu w ogniu na rozpoznawanie. Od tej pory go nie widziałem.

W czasie trwania odpoczynku padł rozkaz przeprawy przez rzekę. Z powodu braku środków przeprawy weszliśmy wszyscy do wody, która sięgała nam do piersi. Idąc, trzymaliśmy karabiny nad głową. Na drugim brzegu, po szybkim wylaniu wody z butów, podjęliśmy marsz do wsi. Stamtąd słychać było warkot zbliżającego się samolotu zwiadowczego. Po jego przelocie szybko posuwaliśmy się do odległego o 1 km lasu. Tymczasem samoloty sowieckie latały bardzo wysoko, były to samoloty obserwacyjne. Najprawdopodobniej zostaliśmy zauważeni i dużą część naszego oddziału wraz z taborami sfotografowano, gdyż samolot wciąż krążył nad lasem. Zmieniliśmy trasę i zmyliliśmy zwiad. Powoli cichły warkoty samolotów. Szliśmy tylko lasami. Po drodze natrafiliśmy na polskie czujki, które wskazały nam miejsce stacjonowania bardzo dużej ilości wojska polskiego. Skierowaliśmy się we wskazanym kierunku i po półgodzinnym marszu dobrnęliśmy do celu.

Był to las sosnowy, wysoki, ale rzadki, z drogą leśną, a przy niej zabudowania trzech chat. Wokoło pełno polskiego wojska. Osobistością był gen. Kleeberg d-ca DOK Brześć n/Bugiem i gen. Kruszewski z Brygady KOP-u w Łachwie pow. Łuniniec. Po zameldowaniu się naszego dowódcy gen. Kleebergowi wszyscy ze zmęczenia legliśmy na ziemię.

Po dwóch godzinach zarządzono zbiórkę wszystkich wojsk. Na pod wyższenie wszedł gen. Kleeberg, który przemówił ukazując bardzo trudne położenie wojsk związane z taborami, ciągnącymi się za oddziałami całymi kilometrami, napadane i rabowane przez nadciągające bandy ukraińskie z Wołynia. Dalej mówił, że nie musimy walczyć w obronie taborów, a tylko w obronie Polski. Trudną sytuację pogarsza brak łączności tak telefonicznej, jak i radiowej z jakąkolwiek armią, brak wiadomości o miejscu pobytu Głównych Sił Zbrojnych Polski. Mówił o tym, że wojsko odczuwa duży brak żywności, ponieważ lasy nie karmią , a gospodarze gdzieś ze swym dobytkiem ukryci w kniejach. Toczą się krwawe boje. Armia KOP-u na Polesiu toruje sobie drogę do Centrum. Powiedział, że dla powyższych powodów musi zmniejszyć swoje zasoby, szczególnie taborowe i z walk nie rezygnuje. Stwierdził, że pozostanie z wojskiem nie jest obowiązkowe i daje wolność wszystkim żołnierzom, którzy chcą wracać za Bug, pozostali będą narażeni na dalsze walki. Przeprowadzono głosowanie przez podniesienie prawej ręki, które potwierdziło, że większość żołnierzy chce dalej walczyć.

W celu zwiększenia operatywności przystąpiono do likwidacji zbędnego sprzętu wojennego, amunicji i instrumentów orkiestry z naszego batalionu przez zakopanie w ziemi. Miejsce zamaskowano igliwiem opadłym z drzew, a przyniesionym z dalszego rejonu. Mnie dano rower i szkic celem odszukania najbliższej leśniczówki posiadającej radio lub telefon. Zastałem tam 4 kobiety płaczące z małymi dziećmi. Oświadczyły, że napadła ich jakaś banda, która zniszczyła telefon, zabrała radio i leśniczego uprowadziła. Kobiety błagały mnie z płaczem, abym zabrał ich z dziećmi do wojska, bo ich wymordują. Wyjaśniłem im, że do wojska nie wolno zabierać cywili. Powiedziałem, aby opuścili tę leśniczówkę i udali się do najbliższej wsi, schronili się u jakiegoś Polaka. Całowali mnie po butach, abym ich nie zostawiał. Nie mogłem. Zgłosiłem dowódcy, który mnie wysłał.

Następnie my – podoficerowie wystawialiśmy przepustki tym odchodzącym za Bug, aby w drodze inne oddziały nie uznały ich za dezerterów. Żołnierzom – rolnikom przydzielono wóz z końmi. Szewcom wóz z warsztatami szewskimi i obuwiem. Krawcom – wóz z warsztatami krawieckimi, z bielizną i mundurami. Jeden z oficerów podpisywał wszystkie przepustki i wręczał. Następnie generałowie podziękowali za dotychczasową służbę odchodzącym i pożegnali się z nimi odchodząc, każdy w swoją stronę. Skorzystałem z tego, zmieniając swój płaszcz na nowy. Był to płaszcz kroju oficerskiego, bez dystynkcji, który w późniejszym czasie narobił mi sporo kłopotów.

MARSZ NA WYTYCZNE

Pozbyliśmy się ciężaru taborów ale dużo wojska jeszcze pozostało. Wszyscy zmieszali się. Kopiści z wojskiem armijnym, przyłączyli również do nas policjanci w mundurach i bez mundurów. Poczęstowali nas chlebem, gdyż byliśmy strasznie głodni. Nie było żadnej kuchni polowej, a w lesie nie było nic. Stał tam żuraw, ale wyschnięty. Ogarnęło nas wielkie pragnienie i zmęczenie. Żołnierze spali na pryczach, stołach, pod stołami i na piecu w trzech domkach, a reszta na dworze pod drzewami.

W tym czasie nasze czujki przyprowadziły 2-ch zwiadowców sowieckich. Rozmowa z nimi była spokojna. Poczęstowano ich papierosem. Powiedzieli, że duże oddziały czołgów kierują się w stronę Chełma chcąc pochwycić tych, co walczyli pod Szackiem. Puszczono ich wolno, prosili, aby im nie strzelano w plecy, a oni nie zameldują o niczym.

Tej nocy z 30.09 na 01.10.39 zarządzono zbiórkę całego wojska, w 4-ch wielkich 2-szeregowych rzędach. Przemówił gen. Kleeberg. Mówił, że jeszcze nie ma żadnych wiadomości o naszej armii, ale postanawia iść na zachód, na Warszawę. W tym celu posuwać się będziemy nie całością wojsk, lecz trzema kolumnami: I-sza kolumna pójdzie na Wytyczne, II-ga kolumna, to artyleria, a III-cia kolumna, to kierunek Kock-Parczów, którą będzie osobiście prowadził. Artyleria służy do obrony w razie napadu na kolumnę I i II-gą. Ja znalazłem się w I-szej kolumnie, gdzie znajdowała się większość kopistów z  Dawidgródka. Wszystkie 3 kolumny w jednakowym czasie wyruszyły w wyznaczonych kierunkach. Ja w I-szej kolumnie na Wytyczne. Generał wyznaczył na naszego dowódcę ppłk wojsk armijnych już w starszym wieku, którego nazwiska niestety nie pamiętam. Ogólnie mówiono, że to profesor z  Warszawy. Zarządził on marsz ubezpieczeniowy leśną drogą. Szliśmy 3 dni bez odpoczynku głodni i mocno spragnieni picia oraz bardzo słabi. Nie jedni idąc lasem upadali. Ja należałem do tylnego ubezpieczenia marszu. Trzeciego dnia rano, gdy zaczęło świtać, doszliśmy do miejsca, gdzie skończył się las, a po lewej stronie jezioro, na wprost drogi kilka zabudowań gospodarczych. Czoło pochodu przystanęło. Ktoś z nas powiedział, że to Wola Wytyczyńska. Po kilku minutach na przedzie pochodu rozpoczęła się zbiorowa strzelanina. Idący z  nami oficer, krzyknął, że zaczaili się na nas. Dodał, że biegnie lewą stronę za zabudowaniami, a ja mam trzymać prawą stronę i atakować, nie wychodząc na ulicę. Podejrzewam, że po płaszczu i mapniku uznał mnie za oficera.

Przystąpiłem do wykonania rozkazu. Na przedzie pokazały się hełmy sowieckie, do mnie przyłączyli się dwaj młodzi rekruci, nie-kopiści, a przede mną trochę dalej nasza obsługa karabinu maszynowego. Ja posiadałem karabin bębenkowy, angielski „Thomson”, do którego w mapniku posiadałem pełno amunicji. Zaczęliśmy strzelać, posuwając się naprzód. Nagle, gdy pod skoczyłem do obsługi karabinu maszynowego zostałem ranny w prawą nogę, poniżej kolana. Kula przeszła na wylot. W tym czasie straciłem przytomność. Jeszcze czułem, jak ci z drogi rekruci ściągali mnie z wykopanego kopca na przechowanie ziemniaków. Nie wiem, co było powodem utraty przytomności: czy zemdlałem z braku picia, czy też zasnąłem. Do przytomności doprowadziło mnie silne uderzenie kolbą karabinu w lewy bok. Nade mną stało czterech sowietów. Wstawali również moi rekruci, którzy pomagali mi wstać. Nadszedł ich wysoki, skośnooki oficer, któremu zameldował się sierżant, prosząc, aby mnie zabić, i już sięgał do kabury. Odpowiedziałem, wymieniając jego stopień po rosyjsku, że jest on w moim wieku, że w domu na pewno zostawił małe dzieci, że tak jest u mnie, więc po co po zwycięstwie zabijać. Pomyślał trochę i zarządził odprowadzenie nas trzech do sztabu. Rekruci mi pomagali. Słońce na niebie już było wysoko. Czułem w bucie krew. Wszędzie cisza, nie ma strzelaniny. Poczułem, że z kością u nogi nie jest tak źle.

Szliśmy pustą drogą. Przy drodze leżał tylko 1 strażnik graniczny w mundurze z granicy niemieckiej, z chłopcem około 9-letnim oraz ich rower. Strażnik rowerem dołączył do naszych wojsk, jechał z północy. Oboje zabici. Innych, zabitych po drodze Polaków czy Rosjan nie spotkaliśmy. Jedynie naszą, rozbitą armatkę przeciwpancerną i stojące czołgi radzieckie. Po lewej stronie drogi, tuż przy końcu wsi, okopana była rosyjska artyleria polowa z lufami skierowanymi w naszym kierunku.

Z wysokiej drogi sprowadzono nas na łąkę, gdzie stało 4-ch oficerów, stanowiących sztab strzeżony przez 4-ch wartowników. Zatrzymano nas na 25 m przed sztabem oraz wysoką, półtorametrową kopą. Zauważyłem, że były to zapewne odebrane dowody osobiste, książeczki wojskowe, legitymacje i inne dokumenty. Dopiero teraz zrozumiałem, co stało się z naszym wojskiem. Po zameldowaniu zapytano: czy jestem ranny? Odpowiedziałem: tak, i proszę o wodę. Niestety. Pokazano mi pobliskie jezioro i powiedziano – ta woda była wasza, a teraz jest nasza i zaczęto mnie rewidować. Zabrano legitymację, dowód i inne dokumenty nawet nie czytając, rzucono na tę kopę. Pytano mnie: czy jestem oficerem? Odpowiedziałem, że jestem zwykłym żołnierzem. Jeden z nich zdjął hełmy moim rekrutom: mieli obcięte włosy „na glacę”. Widzisz? – tak wygląda szeregowiec, a ty (zdjął mi furażerkę – miałem zaczesane włosy) jesteś oficerem, tylko jakim? – popatrzył na mój płaszcz. Odpowiedziałem, że ci młodzi są dopiero rekrutami, a ja byłem nim już dawno, i teraz zmobilizowano mnie po wybuchu wojny. Zaczął rewidować tylko mnie. Zabrał mi zegarek, scyzoryk, wieczne pióro, torbę-mapnik, z której wysypała się amunicja od „Thomsona”. Na koniec znalazł 600zł, te ewakuacyjne i to wszystko rozdzielił swoim żołnierzom. Powiedział, że te pieniądze na pewno ukradłem biednemu, rosyjskiemu chłopu.

W tym czasie w odległości 150 m, na skrzyżowaniu dróg Włodawa-Chełm stanęła czarna limuzyna. Mój oprawca krzyknął do stojących jego kolegów, że przyjechał marsz. Timoszenko. Jeden z nich pobiegł do niego z meldunkiem. Natomiast ten „mój” wyciągnął mi jeszcze z kieszeni różaniec, który podarowała mi żona, jak odchodziłem na wojnę. Zaczął tym różańcem wymachiwać w powietrzu, w końcu spytał stojących obok kolegów – a co to takiego? Jeden z nich podobny do żyda odpowiedział: „to modlenie się do Boga” – rzucił na ziemię i podeptał butami.

Myślałem, że śmierci nie umknę. Schyliłem się, podniosłem różaniec, pocałowałem i włożyłem do kieszeni. Pomyślałem, jeśli umrę, to przy Matce Bożej. Jeden z wartowników krzyknął „pozwólcie mnie go ubić”. Jeszcze nie – odpowiedział mój oprawca. Dalej pytał mnie. Jesteś grafem a może lokajem? Odpowiedziałem, że byłem robotnikiem w fabryce, w cukrowni. Skąd znam język rosyjski? Ze szkoły – odpowiedziałem. Zwrócił się do swoich kolegów i powiedział: to oficer, to arystorkat. A do mnie wskazując jezioro – popatrz, już dziś wody pić nie będziesz, a widzisz to słonko – pięknie, ciepło świeci? – ostatni raz! Za parę minut zgaśnie ci na wieki!

Nagle rozpoczął się grzmot artylerii z naszej, środkowej strony kolumny, która widocznie posunęła się za daleko i na głos walki musiała zawrócić. Pociski rozrywały się tuż przy okopach na drodze działach rosyjskich. Pierwsze działo zostało rozbite wraz z obsługą. Nawała eksplozji od wsi posuwała się w naszym kierunku. Gdy się oglądnąłem, nie było już całego sztabu wraz z wartownikami, tylko jeden pozostał z nami trzema. Skazując nas uciekającemu od swych baterii oficerowi – zapytał – co z nimi zrobić? Oficer odpowiedział „wpieriot”.Wobec powyższego nakazał nam biec w kierunku szosy. Po drodze zauważyłem naszego dowódcę, leżącego pod krzakiem na jednym boku. Całe spodnie aż do kolan miał zbroczone krwią. Zwrócił się do mnie – „kolego pomóż, bo zginę od swoich”. Skierowałem się w jego kierunku ale byłem trzymany przez swoich rekrutów, prawie niesiony, bo ranny, a za plecami rozrywały się pociski. Doleciał do mnie konwojent i chciał zabić, mówił, że kula w łeb „temu, który będzie się oglądał”. Co stało się z dowódcą, nie wiem. Konwojent zaprowadził nas do szosy prowadzącej w kierunku Chełma. Po obu jej stronach, na niskich łąkach pełno było koni i taborów. Teraz nasza artyleria przeniosła swoje cele w te miejsca. Zrobiło się piekło – wielki kwik koni. Minęliśmy te miejsca. Żaden pocisk nie padł przed nami. Widocznie ktoś z ukrycia musiał naprowadzić naszą artylerię na cele. Idąc dalej, spotkaliśmy duże czołgi, na nich siedziało pełno uzbrojonych sowieckich żołnierzy. Czołgi jechały w podwójnej kolumnie nieomalże ściskając nas w środku szosy. Uszliśmy, może z półtora kilometra dalej i co zobaczyłem? Naszą walczącą kolumnę, teraz leżącą czwórkami, z prawej strony szosy, na ściernisku, pod silną strażą (za rozmowę groziła kara śmierci). Dołączyliśmy do nich. Bardzo się ucieszyłem, że cudownie uniknąłem śmierci i nareszcie jestem wśród swoich. Głód, pragnienie i brak snu coraz bardziej nam dokuczał. Zaczęliśmy żuć ściernisko.

Nasza artyleria zupełnie ucichła, wojna się skończyła, i to z powodu czołgów, których nie mieliśmy. Po godzinie przyjechało kilkunastu konnych konwojentów – podoficerów, wymienili się z pieszymi. Postawili nas na nogi i kazali ustawić się czwórkami na szosie. Jeżeli ktoś zaryzykuje ucieczkę, zostanie rozstrzelany. Nagle padł rozkaz: „Biegiem marsz”. Kto był ranny albo słaby i nie mógł nadążyć, oprawcy krzyczeli: „wystupaj”, a gdy wystąpił, został natychmiast rozstrzelany i pozostawiony na szosie. W ten sposób zginęło dużo naszych żołnierzy. Ktoś po rosyjsku zapytał: Dokąd nas prowadzicie? Odpowiedź padła: „Zamknij mordę, bo łykniesz kulkę”. Nareszcie czoło pochodu zatrzymało się. Przez drogę przepływała wąska i płytka rzeczka. Most zniszczony przez czołgi. Pochód musiał przeprawić się w bród. Z niewielkiej ilości wody pozostał tylko muł. Zagarnąłem furażerkę tego mułu i jadłem jak najlepszą zupę. Zresztą robili to wszyscy i z głodu, i z pragnienia. Strzelano do nas, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Dalej szosą szliśmy już wolno. Po drodze wzięliśmy stojącą dużą, kompanię młodych żołnierzy wojsk lotniczych w mundurach (kolor błękitny). Potem okazało się, że to uczniowie ze szkoły lotniczej z Lidy – szli do Rumunii383. Byli bezbronni. Mieli zrolowane koce koloru khaki przerzucone przez ramię. Cały nasz pochód zatrzymano, bo jeden z konnych pogalopował do odległego o 1/2 km od szosy dużego majątku rolnego. Po pół godzinie wrócił i znów musieliśmy iść dalej. Ten odpoczynek nam zaszkodził, bo szliśmy co raz wolniej. Jeden z moich rekrutów odmówił mi pomocy i został w tyle, drugi niestety też. Poprosiłem kopistę sierżanta, by mi pomógł. Odpowiedział: przecież widzisz, że nie mogę, ale włóż swoją rękę do kieszeni mojego płaszcza – będę Cię ciągnął. W końcu i on zaniemógł. Odwróciłem się i gdy spojrzałem na tę zmordowaną, naszą wiarę, postanowiłem nikogo już nie prosić.

Teraz wiedziałem, że kula mnie nie minie. Zacząłem uważać na konnych konwojentów. Jak podjechał któryś z nich do przodu, ja zostawałem w tyle. W końcu doszedłem do kompanii lotników idących na końcu pochodu. Pochód zamykał st. sierżant – lotnik, oficerowie szli na przedzie. Na końcu jechał konno rosyjski konwojent stopniu plutonowego. Rozmawiał ze swym kolegą prowadzącym konny wóz, do którego uwiązany był koń luzak. Teraz na pewno mnie wykończą, pomyślałem i dotknąłem różańca w mojej kieszeni.

Konwojent krzyknął: „Wystupaj” i chwycił za kaburę. W tym samym czasie sierżant – lotnik odkrzyknął: nie strzelajcie, to nasz człowiek, przecież my z wami nie wojowali. Konwojent znowu pyta: dlaczego nasz oddział ma innego koloru mundury, a on innego? Mój wybawca odpowiedział: czy nie widzieliście, że cały mój oddział ma płaszcze tego samego koloru tylko zrolowane i przewieszone przez ramię z uwagi na upał, a ten ma go na sobie, bo jest chory? Cudowne to ryzyko udało mi się po raz drugi. Uniknąłem śmierci. Oni w ogóle nie mieli płaszczy, tylko zrolowane koce koloru khaki. Sowiet z wozu zapytał, czy znam rosyjski, mój wybawca powiedział, że nie. Dalej pytał, czy umiem powozić – odpowiedziałem, że tak. Zszedł z wozu, dał mi lejce, wsadzili mnie z lotnikiem na wóz i pojechaliśmy za pochodem. Wóz był mały, jednokonny, wyściełany słomą. Leżała na niej kobieta w mundurze wojskowym, z rogatywką i opaską czerwonego krzyża, oraz skórzaną torbą. Mogła mieć około 20 lat – silnie zbudowana i na pewno zdrowa. Jadący z boku odczepił swego konia od wozu i jechał obok, uprzedzając mnie, abym nie rozmawiał z tą kobietą. Mimo to udało mi się po cichu zapytać skąd pochodzi. Okazało się, że z Warszawy. Trochę przystanęli, popatrzyli na mnie, i już równo z nami jechali dalej, normalnie rozmawiając. Z ich rozmowy dowiedziałem się, że idący na przedzie policjantów rozstrzela się zaraz, natomiast idący za nimi oficerowie zginą z rąk własnych szeregowców. Otrzymają broń, i będą musieli zastrzelić swoich oficerów. Lotników i młodych rzemieślników Rosja potrzebuje, natomiast pozostałych na stacji Korwel załaduje się na wagony i wywiezie do Murmańska. Drugi pyta: a co, będą ich tam uczyć pływać? Ten pierwszy odpowiada: no tak, bo do brzegu nigdy z wyspy nie dopłyną.

Nareszcie dobijamy do miasta. Z tablicy czytamy „Chełm”. Na początku miasta wielki plac okolony wysoką palisadą. W środku wysoki gmach, a po placu chodzi masa wojska polskiego strzeżonego przez Rosjan. Tu nas wszystkich pozostawiono. Nasz, krwawy konwój konny powrócił tą samą drogą w kierunku Wytyczna. Wjechałem na środek placu i momentalnie zemdlałem, czy zasnąłem. Pod wieczór odnalazł mnie leżącego na tym wozie mój kolega kpr Małaszuk Mirosław, który ledwie mnie zbudził. Tej sanitariuszki już nie było. Moja noga do tej pory nie opatrzona. Czuję tam pełno krwi i opuchlizny w długim bucie, którego zdjąć nie można, bo później go nie wciągnę. Zrobiło mi się niedobrze, myślałem, że będę umierał. Przecież nie jadłem przez 3 dni, nie piłem, ani nie spałem. Nadszedł kolega z wodą. Od razu wypiłem cały litr, a biedny koń tylko się na mnie oglądał. Kolega dał mu słomę z wozu.

Szybko zapadał zmrok. W kieszeni płaszcza znalazłem kromkę chleba – nie wiem kto i kiedy mi ją włożył do kieszeni. Zjedliśmy ją z kolegą. Zaraz też ogłoszono, aby szykować się do dalszej drogi. Ruszyliśmy już o zmroku. Ponieważ nie mogłem iść, postanowiłem z kolegą jechać tym samym koniem, na samym końcu, aby nam nikt nie przeszkadzał. Z Chełma już o zmroku wyjeżdżaliśmy szosą na Kowal. Widziałem dużo kobiet na ulicach które rzucały na idących do niewoli naszych żołnierzy tytoń, chleb i butelki z wodą. Przeszkadzała im w tym milicja żydowska, ubrana w czarne hałaty, krymki, białe pończochy, z czerwonymi opaskami i karabinami na ramieniu. Jedną z kobiet, która przybiegła z garnuszkiem i wiadrem wody taki służbista kopnął w wiadro. Woda się wylała, on kopnął ją w tyłek – upadła na ziemię. Okropny widok. Obecni konwojenci byli łagodniejsi od poprzednich. W czasie marszu rozmawiali ze sobą. Ja z kolegą planowaliśmy ucieczkę. W odległości około 100 m od szosy na wysokim nasypie biegł tor kolejowy z Chełma do Kowala oddzielony od drogi krzakami. Na nasz wóz weszło 4-ch żołnierzy rannych, względnie chorych, którzy już dalej nie mogli iść, koń zaczął przystawać. Nie mógł już dalej ciągnąć wozu – musiał być głodny tak, jak i my. Trąciłem kolegę Małaszuka, oddałem lejce innemu i gdy koń stanął, zsunęliśmy się oboje z wozu, i z wysokiej szosy – w krzaki. Po chwili podciągnęliśmy się pod nasyp kolejowy i zaczęliśmy wdrapywać się do góry. Będąc już przy szynach zauważyliśmy z Chełma ścigające nas samochody. Już nie wstawaliśmy, tylko przekulneliśmy się przez szyny, aby nas nie zauważyli i legliśmy. Za chwilę usłyszeliśmy przejazd samochodów. Nie dostrzegli nas. Byliśmy uratowani.

Na przedzie pochodu słychać było dużą strzelaninę – pewnie z powodu większych ucieczek. Postanowiliśmy oddalić się od torów, w głąb pola, ale nie wiedzieliśmy jak to zrobić. Stanęliśmy na szlaku rosnących buraków cukrowych, ja ze swoją nogą nie mogłem stąpnąć i nie mogłem na czterech iść, więc kolega musiał mnie nieść na plecach. Źle się szło, bo buraki miały duże łby. W czasie odpoczynku nie mogliśmy ugryźć buraków – nie mieliśmy noża, ani szkła, więc jedliśmy korzonki i liście. Usłyszeliśmy na zachodniej stronie Chełma ujadanie psów – uznaliśmy, że tam musi być wioska. Kolega niósł mnie w tym kierunku. Natrafiliśmy na głęboki rów, który musieliśmy przejść – kolega się mordował, zanim mnie z niego wyciągnął. Byliśmy bardzo blisko zabudowań. Doszliśmy do domu, którego jedna połowa była mieszkalna, a druga stanowiła oborę. Gdy leżałem pod drzwiami kolega zapukał do okna. Zapłakało dziecko. Padło pytanie: kto tam? Kolega odpowiedział , że polscy żołnierze, a jeden ranny. Kobieta otworzyła drzwi. Wprowadzili mnie do środka. Chcieliśmy napić się wody ale ona nie pozwoliła.

Podgrzała z obiadu ziemniaki, nalała mleka i tak nas nakarmiła. Przed tym okno zasłoniła kocem, aby nie było widać światła, gdyż całą noc we wsi słychać było strzały. Strasznie się bała, że przechowuje żołnierzy. Dom ten stał pół km od wsi. Kobieta powiedziała, że teraz jest tylko z dzieckiem, a mąż jej nazywa się Józef Krzywina i przebywa na wojnie. W domu bieda – boi się iść do miasta po zakupy, ale jest krowa i ziemniaki. Dalej wzięła się za moją nogę. Zagotowała wodę, nadarła pieluch od dziecka na bandaże, wyciągnęła jakieś zioła i lekarstwa i przystąpiła wraz z moim kolegą do zdejmowania buta. Ciężka i bolesna była to robota – noga zapuchnięta. Kolega chciał przeciąć but, lecz ona mu nie pozwoliła. Polała jakimś płynem, i but ściągnięto. Nogę obmyła, czymś obłożyła i zabandażowała. Potem od wewnątrz weszliśmy do obory. Tam po drabinie wciągnęli mnie na strych domu wypchanego sianem. W samym szczycie zrobiła legowisko z widokiem na wioskę, bo na desce, po sęku była dziura. Byliśmy tam 3 dni. Kobieta powiedziała, że była kilometr dalej, gdzie na osobności mieszka jej bliski krewny, mający duże gospodarstwo. Prosi, abyśmy do niego tym głębokim rower się udali. Nie mogłem wciągnąć buta mimo, że noga już mi się polepszyła, więc zamieniłem się z kobietą na papcie, które choć niskie i podarte, ale były lekkie i wygodne. Wieczorem, powoli dotarliśmy do jej krewnego. Było już tam 5-ciu ukrywających się, w tym 2-ch kolejarzy ze Śląska, którzy uciekli przed Niemcami jako dawni powstańcy śląscy. Gospodarz nas nakarmił i pozwolił zostać. Spaliśmy w stodole. W ciągu dnia wszyscy udali się w pole i pomagali gospodarzowi wykopywać ziemniaki. Gospodarz dobrze nas karmił, a kilku przebrał nawet w cywilne ubranie. Mundury zachował w stodole, dla nas już nie wystarczyło.

Pewnego dnia syn gospodarza wrócił z Chełma z wiadomością: Niemcy zawarli traktat z Rosją, granicą będzie rzeka – Bug. Widać było, że Rosjanie wracają, przez Chełm i Włodawę za Bug. Przecież już byli głęboko w Polsce. Gospodarz powiedział nam, że pojedzie do Piask, więc może 4-ch zabrać. Zgodziliśmy się na to. Otrzymaliśmy chleba do kieszeni i pojechaliśmy. Tuż przed Piaskami dogoniło nas ciężarowe auto i zatrzymało nas. To byli Niemcy. Tym, którzy byli w wojskowych płaszczach kazali wysiąść i przejść do ich wozu.

Powiedziałem im, że z nimi nie walczyliśmy. Nie pomogło nic, musieliśmy to zrobić. W wozie mieli już paru żołnierzy i po drodze do Lublina wszystkich idących, naszych wojskowych zbierali z szosy. Zawieźli nas na lotnisko w Lublinie. Po spisaniu personalii wypuścili nas na plac, gdzie chodziło już około 2-ch tysięcy polskich żołnierzy. Była czynna tylko 1 kuchnia polowa, ale dostać się do niej było niemożliwością. Z miejskich komitetów przyszły panie z koszami, rozdając rannych po kromce chleba. Jedną noc leżeliśmy w hangarach na cemencie popruszonym tylko słomą. Na następny dzień przenieśli rannych i chorych do dużego gmachu, chyba szkoły. Tam był personel lekarski składający się z 2-ch polskich lekarzy – cywilów i jednego lekarza wojskowego, niemieckiego. Boleśnie przepłukali mi nogę, gdyż kula przeleciała na wylot. Powiedzieli, że miałem szczęście, kości są całe. Prędko mi się teraz goiła i koledze żołądek też.

Nastał 1 grudzień 39 r. Dowiedziałem się, że ze szpitala zwolniono kilku do domu, więc postanowiłem też działać. Znam dobrze język niemiecki, bo pod zaborem musiałem chodzić do szkoły niemieckiej. Udałem się do komendanta obozu, był to starszy już pułkownik. Poprosiłem, aby mnie i mojego kolegę zwolnił do domu. Zapytał, czy jestem Niemcem, czy folksdojczem. Jestem Polakiem, kolega również – odpowiedziałem.

Zapytał, skąd znam język niemiecki, wyjaśniłem mu, więc zażądał nazwisk i z  drugiego pokoju gdzieś zatelefonował. Potem przyszedł żołnierz i zaprowadził do rejestru. Tam wypisano nam przepustki. Wszędzie ładnie podziękowaliśmy i zaraz opuściliśmy Lublin. Na drogę otrzymałem kijek do podpierania się. Po paru dniach w różny sposób dotarliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy na parę dni przy ul. Kanałowej. Spaliśmy na podłodze. Spotkaliśmy też oficera KOP z Dawidgródka por. Sitarka, który wystawił nam zaświadczenia (nie mieliśmy żadnych dokumentów). W lutym 1940r. wyjechałem do Krakowa, a kolega do Chyrowa koło Przemyśla, do rodziny. Ciężkie było rozstanie, ale konieczne. Ja nie pojechałem do swej rodziny do Inowrocławia, bo bałem się Niemców, którzy wszystkich urodzonych pod dawnym zaborem pruskim wysyłali na front francuski (tak było w czasie I wojny światowej). Z kolegą Małaszukiem spotykałem się jeszcze wiele razy po wojnie. Obecnie już nie żyje.

TERAZ TROCHĘ O SOBIE

Naukę rozpocząłem w niemieckiej szkole podstawowej, którą ukończyłem już po powstaniu Polski w Polsce. Po zakończeniu szkoły, aż do powołania mnie do wojska pracowałem w fabryce, w cukrowni, w Mątwach k/Inowrocławia w charakterze robotnika laboratoryjnego. Powołano mnie do Żandarmerii Wojskowej i skierowano do Dywizjonu Toruń. Po trzech dniach skierowano mnie na szkołę do Centrum Wyszkolenia Żandarmerii w Grudziądzu. Dalszy ciąg wiadomości wojskowych podany jest na początku ankiety. Z Warszawy udałem się do Krakowa do Okręgowej Dyrekcji PKP, gdzie Niemcy przenieśli również Dyrekcję z Poznania. Tam otrzymałem pracę. W kolejnictwie pracowałem aż do zlikwidowania Generalnego Gubernatorstwa. Gdy Niemcy wypierani byli z Poznania, cała, była Dyrekcja poznańska ze swym dyrektorem Stodolskim specjalnym pociągiem wyjechała na swoje miejsce do Poznania i ja z nimi. Było to z początkiem lutego 1945 r. Zaczęła się organizacja polskiej kolei. Mnie jako byłemu żandarmowi polecono utworzyć w Inowrocławiu Oddziałową Komendą Służby Ochrony Kolei oraz dużej Rejonowej Komendy tejże służby w Wągrowcu, której mianowany zostałem Komendantem. Był to duży rejon posiadający 300 strażników. Trzeba było likwidować po lasach Niemców, którzy zbiegli z Cytadeli poznańskiej i urządzali wypady sabotażowe. Kolej została zmilitaryzowana. W każdej Dyrekcji Okręgowej PKP urzędowała prokuratura. Naszym Komendantem Okręgowym SOK był mjr Kołyszko Paweł, przedwojenny oficer Pułku Piechoty. Jego zastępca tak samo. I-go maja 45 r. przeniesiony zostałem do Komendy Okręgowej SOK i objąłem referat szkoleniowy. Równocześnie awansowałem na podporucznika SOK. Po pół roku skończyłem kurs oficerski i w tym samym stopniu mianowany zostałem oficerem inspekcyjnym na wszystkie jednostki SOK w całym okręgu DOKP. Okręg był wielki. Należały do niego części ziem zachodnich, Piła, Szczecin, Gorzów Wlkp. oraz Zielona Góra. Dopiero w 1947 r. nastąpiła demilitaryzacja Kolei, a nieco później reorganizacja służby w SOK ze znacznym zmniejszeniem liczbowym.

11.08.50 r. przeniosłem się do innej służby, ale w tej samej Dyrekcji i to do Zarządu Służby Zdrowia. Tam ukończyłem kurs Starszych Adiunktów a później Kurs Planowania. Przez długi czas prowadziłem referat Planowania i Statystyki, i to aż do pójścia w dniu 31.07.69 na zasłużoną emeryturę.

Za pracę w służbie SOK otrzymałem Brązowy Krzyż Zasługi i Medal Pamiątkowy.

Za pracę w służbie zdrowia Odznakę Pamiątkową „Przodujący Kolejarz” oraz 3 Dyplomy.

Poza tym posiadam jeszcze następujące odznaczenia:

Medal Za Obronę Warszawy

Medal Zwycięstwa I Wolności

Medal Za Walkę Frontową w Obronie Polski – podpisany przez gen. Jaruzelskiego, a wręczony mi przez ZBOWID we Wągrowcu.

Kończę. Nie tylko pisałem o sobie ale i o kopistach, którzy nie opuszczali granicy polskiej bez walki i za nią ginęli.

Rychłowski Andrzej

Opcje strony