Tadeusz Wieczyński

"Okruchy pamięci. Wspomnienia i relacje byłych żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza"

Wydawca: Instytut Historii i Stosunków Międzynarodowych, Uniwersytet Warmińsko-Mazurski, Olsztyn 2015

Lektor: Krzysztof Magierski

Mastering: GMIK Studio Grzegorz Herliczek

 

Tadeusz Wieczyński, ur. 30.06.1915 r., Węgiersk, s. Leona i Anastazji Ewy z d. Lebowskiej, we wrześniu 1939 r. baon KOP „Wołożyn” 2 pp KOP

Wspomnienia

Rozpocząłem obowiązkową służbę wojskową od dnia 4.XI.1937. r. w 63. p.p. (Toruń) 6 – ta komp. strzelecka. Dowódczą mojej kompanii był kapitan Teowski, zastępcą komp. porucznik Popławski. Szefem kompanii st. sierżant Grześkowiak, zaś d – cą mojej 4 – tej drużyny kpr. służby zawodowej Salich. W m – cu marcu 1938 r. większa połowa mojej kompanii została przemieszczona a wraz z nią i ja do batalionu KOP Wołożyn woj. nowogródzkie. Wcielony zostałem również do 4 – tej kompanii strzeleckiej, której d – cą był kapitan Baran Władysław, a szefem kompanii st. sierżant Hałas Adam zaś d – cą 4 – tej drużyny kapr. Kotaś. W początku maja tegoż roku zostałem skierowany na 3 – trzy miesięczny kurs konnych łączników (zwiadowców) do szwadronu kawalerii batalionu KOP Iwieniec. D – cą szwadronu był rotmistrz Wilczyński, a szefem st. wachmistrz Lasota, który równocześnie był naszym instruktorem kursu. Po skończonym kursie powróciłem do batalionu Wołożyn, do swej 4 – tej kompani strzeleckie. W m – cu październiku przydzielony zostałem do zwiadu konnego, pełniąc również funkcję komendanta stajni. W końcu m – ca marca i początku m – ca kwietnia 1939 r. większość naszego batalionu została przeniesiona na tereny południowe Polski do Makowa Podhalańskiego i do Żywca, gdzie pełniłem służbę w konnym zwiadzie jako z – ca dowódcy zwiadu przy poczcie d – cy 2 – go pułku KOP. Dowódcą 2 – go pułku KOP był pułkownik Mikołajczyk Władysław, zaś dowódcą Armii „Kraków” generał brygady Antoni Szyling. Dowództwo pułku mieściło się w Żywcu, w zamku arcyksiążąt Habsburgów, natomiast konnie naszego zwiadu były ulokowane w budynkach gospodarczych księdza prałata w pobliżu zamku.

W pierwszym dniu wybuchu wojny, rano 1 – go września w czasie alarmu zostałem skierowany wraz z dwoma kolegami na punkt obserwacyjny na górę Grójec koło Żywca (gdyż będąc jeszcze w Wołożynie ukończyłem również kurs obserwatorów). Z punktu obserwacyjnego przesyłaliśmy meldunki do dowództwa oraz otrzymywaliśmy informację droga radiową (R.K.D.) o sytuacji przygranicznej. Pod koniec dnia 2 – go września otrzymaliśmy rozkaz zejścia z punktu obserwacyjnego i dołączenia do formującej się kolumny wojska na rynku w Żywcu, przygotowującej się do wycofywania. Były tam również konie naszego zwiadu z naszymi kolegami. Była to sobota, następował już zmrok kiedy oddziały nasze wraz z oddziałami „Obrony Narodowej” rozpoczęły wolny odwrót, nie pamiętam już w którym kierunku, ale zdaje mi się, że na kierunek Porąbki. Wiem, że Węgierska Górka pozostawała gdzieś z boku parę km. Kolumna posuwała się wolno i od czasu do czasu na parę minut zatrzymywała się. Po jakimś czasie w niedalekiej odległości od naszych oddziałów zaczęły dochodzić coraz wyraźniejsze huki armatnie i coraz wyraźniejszy warkot czołgów nieprzyjacielskich. Było to prawdopodobnie atak wojsk niemieckich na umocnienia w Węgierskiej Górce. Wiedzieliśmy dokładnie, że tak może być, gdyż patrole wracały i przynosiły informację. Myśmy jednak mieli rozkaz posuwać się w kierunku Wadowic i prawie całą noc a może i dłużej dolatywały nas silne huki z kierunku Węgierskiej Górki. Byliśmy załamani na widok uciekinierów cywilnych i ich lęku, którzy donosili nam, że Niemcy atakowali całą noc Węgierska Górkę. Wycofali się z nami wierząc, że sytuacja się może odwrócić, że wróg może zostać powstrzymany i zmuszony zostanie do odwrotu. Tak się jednak nie stało nigdy.

W południe 3–go września (niedziela) znaleźliśmy się w Wadowicach. Może po dwugodzinnym postoju ruszyliśmy w dalszą drogę naszego odwrotu i po pewnym czasie przed Kalwarią nadleciały niemieckie samoloty i zrzuciły kilka bomb w pobliżu naszych wycofujących się oddziałów, jak również ostrzeliwały nas z broni maszynowej – powodując wielki popłoch w kolumnie naszej i w cywilnej ludności uciekającej przed Niemcami. Dnia następnego t.j. 4-go września jechaliśmy i maszerowaliśmy w kierunki Bochni. I pewien czas przelatywały nad naszą kolumną samoloty i tak jak wczoraj zrzuciły bomby w niedużej odległości od szosy powodując zniszczenia pobliskich zabudowań. Nocą kilka godzin było postoju, gdyż tylko nocą było tylko spokojniej więc można było trochę odpocząć i nakarmić konie i siebie samych. W odległości zawsze co noc widać były łuny pożarów, które przerażały każdego. Dnia 5-go września, może około godziny 10-tej znaleźliśmy się w Bochni, gdzie znowu musieliśmy chronić się przed samolotami w dużym parku szkolnym i w prywatnych sadach do godzin popołudniowych. Miejscowa ludność informowała nas, że wczoraj w południe nad Krakowem krążyły angielskie samoloty, zrzucały ulotki, że Anglia przystępuje do wojny z Niemcami. Była to jednak plotka zmyślona, by pokrzepić nas na duchu znękaną uciekającą ludność.

Dnia następnego dalszy odwrót i w taki sam sposób jak w poprzednie dni, aż pewnego dnia znaleźliśmy się nad rzeką Sanem. Tam toczyły się krótkotrwałe, a czasami dłuższe, lecz zawsze dla nas przegrane potyczki, a sytuacja zmuszała do dalszego odwrotu, aż oddziały nasze nie pamiętam daty, ale gdzieś koło połowy września znalazły się w lasach pod Zamościem. Przez kilka dni dochodziło do walk, w których ponosiliśmy straty, często zmieniając pozycje obronne w różnych miejscowościach tamtego rejonu. Ja zawsze podczas odwrotu i podczas walk spełniałem swoją trudną i niebezpieczną funkcję łącznika konnego, przewożąc meldunki z pola walk do dowództwa i odwrotnie, znajdując się w ciągłym niebezpieczeństwie. Dnia, nie pamiętam daty, ale chyba 20-go września znalazłem w dużej bitwie nad rzeką Tanew pod Biłgorajem, którą po kilku godzinach przegraliśmy z poważnymi stratami.

Dnia może 22-go, może 23-go września parę km. przed Lublinem w okolicach Piaski brałem udział w ostatniej bitwie z Niemcami, straciłem konia i jeszcze ze 3 dni chodziłem jako rozbitek, ale z bronią, ukrywając się przed patrolami niemieckimi i sowieckimi, aż 26-go, a może 27-go września natrafiłem na dużą grupę rozbitków, którzy tak samo jak ja nie dostali się do niewoli. Dołączyłem do nich i rozbroiliśmy się sami niszcząc naszą skromną bardzo szanowaną broń. Zachowaliśmy wielką powagę, patrząc jeden na drugiego ze łzami w oczach. Wielu kolegów z tej grupy, a wśród nich i ja postanowiliśmy na własne ryzyko wracać do swych rodzin, do domu. Po drodze nasza grupa stopniowo się zmniejszała, (ktoś rezygnował) z dalszej wędrówki, niektórzy już doszli do swoich rodzin. Cały czas musieliśmy bardzo ostrożnie się poruszać, gdyż patrole nieprzyjacielskie niejednokrotnie do nas strzelały i czasami ktoś z grupy ubył. Aż pewnego dnia przyszło mi już wędrować samemu i kierować się w kierunku północnym. Czasami trafiało się dzień lub dwa przeczekać gdzieś i schronić się przed patrolami niemieckimi, które wciąż po terenie jeździły. Skoro tylko nadarzyła się chwila spokojna i bezpieczna, to trafiało się, że nieraz robiło się kilkadziesiąt km. dziennie. Czasami trzeba było się wracać, jak się zmyliło kierunek, lub groziło niebezpieczeństwo. Korzystałem dużo z informacji od ludzi, którzy orientowali się, gdzie można uniknąć spotkania z Niemcami. Dnia 4-tego października znalazłem się w okolicach Lubartowa i gdzieś z kierunku północnego dochodziły coraz wyraźniejsze huki armatnie. Nie przypuszczałem, żeby jeszcze gdzieś mogły toczyć się walki naszego wojska z nieprzyjacielem. Szedłem bardzo ostrożnie w kierunku tych huków, które stawały się coraz wyraźniejsze. Mnie już zmęczenie tak dokuczało, że postanowiłem dalej już nie maszerować w tym kierunku. Lecz odpocząć w przydrożnym stogu świeżej słomy i przeczekać w nim do rana. Huki trwały nadal. Ja jednak twardo zasnąłem, a gdy się zbudziłem, było już całkiem widno, huki umilkły, więc postanowiłem iść dalej. Po paru minutach w pewnej odległości przede mną zobaczyłem kłęby dymu. Droga, którą szedłem doprowadziła mnie w okolice Kocka. Ostrożnie zbliżałem się do grupy cywilnej ludności, których zapytałem, co tu się działo przez wczorajszy dzień i przez całą dzisiejszą noc, gdyż słyszałem głośne huki przez cały czas dopóki nie zasnąłem. Oni zdziwili się, że ja nie wiem nic i zaczęli opowiadać mi i wskazywali ręką na grupy żołnierzy stojących kilkanaście metrów przed nami. Podszedłem do nich by się zapytać o dokładną informację, co się wczoraj i całą noc tej miejscowości. Jednak najpierw musiałem ja im opowiedzieć, gdzie byłem wczoraj i w jaki sposób się tu znalazłem. Ciekawie mnie wysłuchali, opowiedzieli, że tu przez 4 – ry dni toczyły się ciężkie walki z Niemcami naszych oddziałów pod dowództwem gen. Franciszka Kleeberga, który dziś nad ranem dn. 5 – go października się skończyły, przegraniem naszych oddziałów. Mówili mi również, ze w bitwie tej brali udział także żołnierze KOP-u. Po paru minutach rozmowy, pożegnałem ich i udałem się w dalszą drogę mojej tułaczki znajdując się po pewnym czasie w okolicach Łukowa.

Idąc dość szybkim krokiem usłyszałem za sobą turkot wozu, obejrzałem się i woźnica, która trzymał lejce krzyknął na cały głos pryyy i padło słowo Tadek! Wóz się zatrzymał, a ja stanąłem nie wiedząc co się będzie dziać, gdyż na wozie tym taborowym jechali moi koledzy z batalionu KOP Wołożyn- kaprale: Malik, Bury i Kotaś, oraz sierżant. Jego nazwiska nie pamiętam. Cała czwórka ze skoczyła z wozu i kolejno mnie uściskali. W streszczeniu musiałem im powiedzieć o moich przejściach w odwrocie od Żywca, aż tu pod Kock. Oni mi również o swoim losie i tej ostatniej bitwy wczorajszej. Mówili o naszych kolegach naszego batalionu gdzie razem wycofywali się od samego Makowa Podhalańskiego, wymieniali miejscowości, w których dochodziło do starć z nieprzyjacielem. Okazało się, że często blisko siebie się znajdowaliśmy i ponosiliśmy te same trudności. Prosili mnie, bym pojechał z nimi do Siedlec gdzie mają swoje rodziny i poczekał u nich do czasu, aż nastąpi całkowity spokój i wtedy bezpiecznie pociągiem powróciłbym do swojego domu. Ja jednak podziękowałem za proponowaną ofertę i postanowiłem iść dalej do swych stron. Uścisnęliśmy się na pożegnanie życząc sobie nawzajem szczęśliwego powrotu do rodzin mając łzy w oczach i lekki uśmiech na twarzach. Oni mieli już blisko do domu i może na drugi dzień witali się ze swoimi najbliższymi. Ja natomiast ruszyłem w dalsza drogę i tego samego dnia przed wieczorem wstąpiłem do małego gospodarstwa prosząc o nocleg. Dobry starszy człowiek nie bał się. Rolnik udzielił mi noclegu, postawił kolację. Rozpoczęliśmy rozmowę na temat klęski jaką naszą kraj poniósł i również na temat wracających żołnierzy po kryjomu do swych domów. Radził mi bym przebrał się w jakieś stare cywilne ubranie bym nie wpadł w ręce patroli niemieckich. Przyniósł mi, ze strychu starą marynarkę i cywilną starą czapkę. Mówił, że już 2 – m takim jak pomógł w przedostaniu się. Posłuchałem jego rady i przyjąłem ten podarunek. Włożyłem na wszelki przypadek do pokrowca od maski przeciwgazowej i rano następnego dnia pożegnałem uczciwych ludzi, dziękując za okazaną pomoc.

Szedłem w kierunku rzeki Bug, gdzie przypadło mi się przez nią przeprawiać łódką. Skorzystałem z pomocy dobrego mieszkańca wioski (nie pamiętam nazwy tej), który zaprowadził mnie do rybaka, którego prosiłby był tak dobry i przewiózł mnie łódką na drugą stronę rzeki. Opowiedziałem mu w paru zdaniach moją sytuację. Ów rybak trochę się obawiał, ale wreszcie się zgodził i bezpiecznie przewiózł mnie. Dałem mu za tą usługę 5zł. lecz był tak dobry i litościwy, że nie przyjął pieniędzy. Bardzo mi współczuł, życzył szczęśliwego powrotu do domu. W dodatku poinformował, że będę się przeprawiał jeszcze może za godzinę lub za dwie przez rzekę Narew i podał mi bym na kartce zapisał sobie znajomego kolegę mieszkającego nad Narwią, który również ma łódkę i może mnie przewieźć na drugi brzeg (było to w samych widłach Bugu i Narwi). Tak się wszystko szczęśliwie ułożyło, że ten odnaleziony mieszkaniec, którego polecił mi przewoźnik przez Bug, szczęśliwie mnie przewiózł przez Narew, gdzieś w okolicach Pułtuska. Zdaje mi się, że jeszcze tego samego dnia doszedłem na teren powiatu Nasielska i przenocowałem u jednej rodziny. Na drugi dzień zdaje mi się, że była to niedziela w drodze do miasta Nasielska natrafiłem na drogę, na której stały co kilkanaście metrów niemieckie żołnierze i wskazywały tylko ręką mówiąc „grade aus”, czyli iść prosto naprzód. Już wtedy nie było żadnej możliwości zmienić kierunku. Po paru minutach znalazłem się na dworcu kolejowym w Nasielsku, gdzie duża grupa takich żołnierzy polskich jak ja i duża grupa cywilnych uciekinierów w kolejce podchodzili do stolików, przy których władze niemieckie wypisywały przepustki w języku niemieckim upoważniające do bezpiecznego powrotu do swych miejscowości zamieszkania. Stemplowane były stemplem niemieckiej swastyki „haken kreuz”. Trwało to może około 2 godzin, kiedy od strony miasta przyjechał na motocyklu goniec niemiecki (żołnierz) i krzyczał, że za ½ godziny nadjedzie pociąg, którym pojedziemy w kierunku Mławy i nakazuje, by się ustawić na peronie przed przyjazdem pociągu.

Żołnierze polscy (rozbitki) do wagonów przednich, a cywile zaś do tylnych. Wśród żołnierzy naszych czyli już niewolników powstał mały popłoch, ponieważ było sporo żołnierzy w mundurach dużo na wpół umundurowanych, dużo przebranych po cywilnemu. Ja również nie wiedziałem, gdzie stanąć. Nie namyślając się długo, wpadłem do ubikacji, wyciągnąłem z pokrowca cywilną marynarkę, ubrałem ją na mundur, włożyłem na głowę cywilną czapkę i stanąłem w grupie cywilnej. Wkrótce nadjechał pociąg prawie pusty i wszyscy zajęli miejsca we właściwych wagonach. Ja jako cywil-uciekinier już z przepustką w kieszeni jeszcze z pewnym strachem, gdyż sytuacje mogłyby się zmienić w każdym razie że nie można było mieć żadnej pewności jak komu przypadnie w dalszych godzinach. Pociąg dojechał do stacji Mława, zatrzymał się na kilka minut, odczepiono tylne wagony, w których jechali cywile. Otrzymaliśmy rozkaz, że każdy na własną rękę może się udać do miejscowości, które podał w wypisanej przepustce. Natomiast wagony przednie z polskimi żołnierzami pojechały do Prus Wschodnich, prawdopodobnie do obozu jenieckiego. Ja zaś zawdzięczać tylko mogę temu dobremu człowiekowi, który mnie nakłonił przed paroma dniami do przyjęcia od niego tej cywilnej marynarki i czapki, co mnie uratowało przed obozem jenieckim. Po paru minutach, każdy kto miał przepustkę udawał się gdzie wyznaczył sobie miejscowość w otrzymanej przepustce.

Ja przypadkowo spotkałem nieznanego mi do tej pory lotnika z 4-go pułku lotniczego w Toruniu, mieliśmy więc przepustki wystawione do Torunia. Ja mieszkałem 35 km przed Toruniem, więc w przepustce podałem, że udaję się do Torunia. Po przejściu może około 5km od Mławy w kierunku Torunia przenocowaliśmy w pewnej rodzinie, których syn jeszcze nie powrócił z wojny. Tu nas serdecznie ugoszczono i na drugi dzień ruszyliśmy w dalszą drogę. Po paru godzinnym marszu nasze drogi się rozchodziły. Mnie pasowało kierować się w stronę Brodnicy, zaś koledze w stronę Torunia. Pożegnaliśmy się serdecznie i każdy już sam zbliżał się do swego miejsca zamieszkania. Przeszedłem może już ładny skrawek drogi, może już blisko Brodnicy, 3 km przed Brodnicą dogonił mnie gospodarz, który wracał wozem z punktu zsypu buraków. Poprosił mnie, ze mogę się z nim zabrać, gdyż mieszka kawałek za miastem w stronę Golubia. Ucieszyłem się, że dobry kawałek jazdy wozem i że się trochę znowu odpocznie. Na samym przedmieściu Brodnicy zobaczyłem wartownika niemieckiego, który podniósł rękę do góry i zawołał halt! Podszedł do wozu, zasalutował i grzecznie poprosił mnie o jakiś dokument. Trochę się przestraszyłem i już myślałem, że moja tułaczka tu się skończy i zostanę zabrany. Przypomniało mi się, że posiadam wypisaną przepustkę. Podałem wartownikowi, przeczytał ją, oddał z powrotem, podziękował, zasalutował i kazał jechać dalej. Kamień spadł mi z serca jak pomyślałem sobie, że taki świstek papieru z tym hakiem kreuzem (hakenkrojcem) ma taką dużą wartość. Po ujechaniu paru metrów ów gospodarz zaciekawiony zapytał co pan miał za świstek, że ten wartownik pana puścił, by jechać dalej. Pokazałem mu ten papierek i opowiedziałem, w jaki sposób go otrzymałem. Gospodarz też się ucieszył, że mi się tak udało. Pożegnaliśmy się i jeszcze tegoż dnia doszedłem już przy małym zmroku do miejscowości Wrocki skąd miałem już tylko 2 km do mojego domu. Przenocowałem we Wrockach u niejakich P-wa Jankowskich, którzy pracowali na folwarku jako robotnicy rolni.

Trzy dni przed tym ich syn też dopiero powrócił z wojny, też 1915 rok urodzenia. Rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych o naszych smutnych przeżyciach. Był to dzień 9-ty października dość ciepły, ale zanosiło się na mały deszczyk, jednak jeszcze nie padało. Po śniadaniu mój przyjaciel wprowadził mnie za dom i pokazał mi jak iść na skróty. Pożegnaliśmy się, podziękowałem za gościnę i ruszyłem w drogę. Po godzinie marszu zaczął padać ciepły deszczyk przechodzący stopniowo w śnieg, który spadając na ziemię zaraz topniał . Ja wciąż maszerowałem tylko drogami polnymi i doszedłem do lasów sokołowskich dobrze mi znanych odległych już tylko 5 km od mojej miejscowości. Zdawało mi się, że fruwam na skrzydłach nie czując żadnego zmęczenia i wkrótce znalazłem się blisko moich łąk, przez które przepływała czysta mała rzeczka „Ruziec”. Doszedłem do tej rzeczki, łzy mi do oczu się zbliżyły z radości. Zdjąłem buty długi, kawaleryjskie, onucki i skarpety usunąłem do cholew, przerzuciłem przez ramię i boso przeszedłem na drugi brzeg rzeczki prosto na moją łąkę. Rzeczka tego roku była płytka, gdyż całe lato padało trochę tylko deszczu. Padał akurat coraz grubszy śnieg, zdawał mi się nawet ciepły, który po upadnięciu na ziemię zaraz topniał. Ja ubrałem buty i szedłem po łące, następnie miedzą naszego pola przeszedłem 1 km drogi aż doszedłem blisko zabudowań naszych gdzie ze 100 metrów przed zabudowaniem stały stogi ze zbożem. Doszedłem do tych stogów, zdjąłem tę szczęśliwą mą marynarkę i czapkę cywilną, wyciągnąłem z pokrowca czapkę polówkę, włożyłem na głowę i stałem się na wpół żołnierzem. Przez cały czas mojej podróży od chwili, kiedy dostałem od dobrego człowieka tę cywilną czapkę i marynarkę mundur nosiłem zawsze pod marynarką. Więc już szczęśliwy po tylu dniach niebezpiecznej tułaczki znalazłem się w domu rodzinnym. Trzeba było często z kimś się witać i serdecznie uściskać. Szczególnie gorące i serdeczne uściski okazałem mojej stroskanej matce, która z radości płakała, wprost nie wierząc, że jednak wróciłem. Był to dzień 10-ty października, wtorek 1939 r. Rozpoczęły się ciężkie, ponure i smutne dni okupacji, które trafiło mi przechodzić w różnych niebezpiecznych okolicznościach i opisuje je w załączonym życiorysie do niniejszej ankiety.

4.05.1994 r., Wieczyński Tadeusz

 

Życiorys

Wieczyński Tadeusz KOP Wołożyn

Urodziłem się dnia 30-go czerwca 1915 roku w Węgiersku pow. Golub-Dobrzyń woj. Toruńskie. Rodzice moi Leon i Anastazja z domu Lebowska, posiadali gospodarstwo rolne o pow. 15 ha, z którego utrzymywała się cała rodzina licząca 9-ro osób. Od ukończenia 8-go roku życia zacząłem uczęszczać do szkoły w mojej wsi gdyż dopiero w 1923 roku powstała 4-ro oddziałowa szkoła powszechna. Po ukończeniu tej szkoły zacząłem uczęszczać do szkoły 7-nio oddziałowej w Dobrzyniu n/Drwęcą odległej 6km od mojej miejscowości. Ukończyłem ją jako pełną 7-mio oddziałowa szkoła powszechna w 1930r. Do szkoły tej trzeba było chodził całe 3 lata pieszo gdyż brak było wówczas innych środków komunikacji. Przez cały ten okres uczęszczania do szkoły, pomagałem w pracy w gospodarstwie rodzinnym. Z dalszego kształcenia się w szkole średniej trzeba było zrezygnować na skutek trudnych warunków finansowych, ponieważ w 1929 r. zmarł mi ojciec, więc gospodarstwo moich rodziców znalazło się w sytuacji trudnej. Gdy skończyłem 18 lat, wstąpiłem do związku młodzieży wiejskiej „Siew” gdzie równocześnie przy naszym kole istniał zespół „Przysposobienia Rolniczego”, byłem przewodniczącym tego zespołu. Ukończyłem 3-y stopnie tego kursu i jednocześnie pracowałem w rodzinnym gospodarstwie do czasu powołania mnie do odbycia obowiązkowej służby wojskowej, którą rozpocząłem od 4-go listopada 1937 r. Pod koniec mej służby wojskowej w dniu 1-go września 1939 roku wybuchła II-ga wojna światowa, brałem w niej udział do czasu jej zakończenia i po powrocie do domu nastał okres okupacji, a ja rozpocząłem pracę na rodzinnym gospodarstwie przez 1 ½ roku, z którego okupant wysiedlił całą naszą rodzinę do lagru w Potulicach, a po paru dniach z Potulic do „Protektoratu”. Po 2-wu miesiącach udało mi się zbiec do rodzinnych stron, gdzie przekazano mnie przez niemiecki urząd „Grbeltzant” do pracy przymusowej w gospodarstwie rolnym u Niemca „Beseraba”. Po 3-ch miesiącach uciekłem od niego w głąb „Rzeszy” do Nadrenii koło Wupertalu. Tam pracowałem w kamieniołomach, gdzie wypalano kamienie na wapno. Pracowałem tam aż do wyzwolenia tych terenów przez armię USA t.j. do 16-go kwietnia 1945 r. Pod koniec 12 kwietnia tegoż roku zostałem wywieziony z wielką grupą polskich robotników do Francji i wcielony do polskich oddziałów wojskowych przy armii USA pełniąc służbę również w oddziałach wartowniczych. Do kraju powróciłem w m-cu lipcu 1946 roku do naszego rodzinnego gospodarstwa w węgiersku, w którym pracowałem przez pewien okres. W m-cu wrześniu wstąpiłem do P.S.L.-u, 3-rzy tygodnie przed wyborami do sejmu 1947 r. musiałem się ukrywać przed aresztowaniem Służb Bezpieczeństwa jako wróg socjalizmu. 10 dni po wyborach dopiero powróciłem do domu i od tej pory większej uwagi na mnie władze nie zwracały, gdyż zadowolone były z wyników wyborów. W listopadzie 1947 r. zawarłem związek małżeński, opuściłem gospodarstwo rodzinne młodszemu bratu i wyjechałem na „Ziemie Odzyskane” w województwie gdańskim, gdzie podjąłem pracę w Zarządzie Gminnym w Czarnem-Dolnym, a następnie w Banku Ludowym w Gardeji pow. Kwidzyn jako kierownik banku. W roku 1952 na własną prośbę przeniosłem się znowu w strony rodzinny i podjąłem pracę w Zarządzie Gminnym w Nowogrodzie na stanowisku delegata skupu. W roku 1956 utworzony został nowy powiat Golub-Dobrzyń, w którym awansem objąłem pracę w Powiatowym Komitecie ZSL jako instruktor. Równocześnie w tym okresie kontynuowałem korespondencyjnie naukę w Państwowym Technikum Rolniczym w Bydgoszczy, które ukończyłem w m-cu lutym 1966 r. a w m-cu czerwcu tegoż roku skończyłem 50-ty rok mojego życia. Później zmieniłem pracę w Powiatowym Związku Kółek Rolniczych w Golubiu-Dobrzyniu na stanowisko instruktora mechanizacji a następnie instruktora organizacyjnego i kierownika kadr. W 1971 r. Pow. Kom. ZSL zaproponował mi w uzgodnieniu stron powrót na dawne stanowisko instruktora przy ZSL proponując jednocześnie wyższe wynagrodzenie jak w PZKR. Wyraził zgodę i tu pracowałem aż do czasu odejścia na emeryturę. W okresie mojej pracy zawodowej pracowałem również społecznie w następujących instytucjach i organizacjach:

  1. Ochotnicza Straż Pożarna jako prezes OSP w mojej wsi Węgiersk 25 lat

  2. Pow. Związek OSP, gminno-miejski zarząd OSP Golub-Dobrzyń jako sekretarz 8 lat i jako skarbnik 12 lat

  3. Wojewódzki Komitet ZSL członek komisji rewizyjnej 5 lat

  4. Bank Spółdzielczy Golub-Dobrzyń członek zarządu 17 lat

  5. Przewodniczący Komisji Rewizyjnej przy zarządzie miejsko-gminnym PSL (pełnię tę funkcję jeszcze do tej pory).

  6. jestem również członkiem Klubu Byłych Żołnierzy KOP batalionów Berezawecz i Wołożyn, Obrońców Węgierskiej Górki. Każdego roku na 1-go września biorę udział w naszych spotkaniach.

Węgiersk, dnia 4-ty maja 1994 r.

Wieczyński Tadeusz, 8-my Baon K.O.P Wołożyn

Opcje strony

do góry